Dawno mnie tu nie było. Bardzo chciałam, ale nie potrafiłam. Nie wiedziałam jak, próbowałam i rezygnowałam. Ale po każdej próbie coś zostawało. Parę zdań zawieszonych w przestrzeni. Dziś znajdę w sobie siłę, żeby dokończyć to, co zaczęłam. Zapraszam Was do przeczytania o tym, gdzie byłam, kiedy mnie nie było.

Halo?!! Tu Aldona Depresyjna, można wejść? Nie!!! Nie? A to nie szkodzi, i tak wchodzimy. Ja i moi współpracownicy. Pani pozwoli, że przedstawię – Mariola Bezsilna, Andrzej Bezsensowny, Marian Bezenergetyczny, Beata Smuteczek oraz Krystyna Dajciemiwszyscyświętyspokój. Zapraszamy do zabawy!

No niestety. Stało się. Mnie, osobę świadomą, mądralińską i silną dopadła świta Aldony. Dlaczego Aldony? Tak naprawdę było mi wszystko jedno, jak ją nazwę, więc wybrałam jedno z imion z listy na literę A. Wy możecie nazywać sobie ją, jak chcecie.

Co się stało, Justyno? Przecież Twoje życie jest takie pełne, kolorowe i wszystko masz! Nawet masz za dużo, wydawać by się mogło… Dzieci masz zdrowe, narzeczonego masz wspaniałego, pracę masz interesującą i możesz się w niej rozwijać. Rodzina wspiera. Przyjaciółki są obok, no weź się w garść i nie narzekaj. Followersów masz przecież tylu. Weź sobie zjedz czekoladę, włącz jakiś dobry film z cyklu komedia romantyczna, albo nie, lepiej zjedz sobie takie wiaderko lodów jak na filmach. O! Albo może idź pobiegaj, to Ci się głowa przewietrzy. Ruch to zdrowie! A mi na przykład zawsze jak mam doła pomaga shopping. Idę, kupię sobie coś i mi lepiej – może też spróbuj? Hmm…? STOP! Z całym szacunkiem i miłością do bliźniego, ale odpierdolcie się wszyscy, bardzo proszę! Ja nie mogę wstać z łóżka! 

Auć… No musiało być brutalnie. Bo to nie jest choroba, na którą działa czekolada czy komedia romantyczna. Kiedy jesteś w cieniu, nic nie podziała jednorazowo, to są naczynia połączone, a co najważniejsze – u każdego połączone w inny sposób. Kiedy nie możesz wstać z łóżka, a nie masz gorączki, stwierdzonej przez lekarza choroby lub nie uległeś żadnemu wypadkowi, ciężko jest tak leżeć bez powodu… Bardzo często nie dajemy sobie do tego prawa. Bo nie wypada, bo co powie mąż, mama czy choćby koleżanki, które stwierdzą, że jesteśmy wygodne i też by tak chciały… Stwierdzenie ”mam depresję” stało się powszechnym określeniem, często rzucanym w powietrze przy spadku humoru, czy kiedy jest nam z jakiegoś powodu smutno. Skąd tak naprawdę wiedzieć, że to nie spadek humoru, wpływ aktualnej fazy księżyca czy na przykład przesilenie wiosenne, przedłużająca się zima albo wpływ hormonów, które przyjmujemy w ramach antykoncepcji? Kiedyś też nie potrafiłam rozpoznać tego stanu i zrzucałam go na wiele czynników. Na przykład nie mogę wstawać, bo bardzo boli mnie kręgosłup. Albo na to, że nie dogaduję się z mężem i jestem smutna, albo na to, że jestem zmęczona, bo od kiedy zostałam mamą, cały świat stanął na głowie. Co jest zresztą prawdą do dziś i nie widzę, żeby miało się to zmienić w najbliższym czasie ;). Ale to zdecydowanie inny rodzaj zmęczenia niż odczuwanie niemocy i przebywanie w cieniu, jaki na nasze życie rzuca ta choroba.

Jednym zdaniem – szukałam przyczyn w skutkach. Teraz po latach, kiedy łączę fakty i powoli wracają wspomnienia, które dla bezpieczeństwa i komfortu własnego wyparłam, okazuje się, że mogę „połączyć kropki”.

U mnie było to tak – silne bóle lędźwi – rehabilitacja, ćwiczenia. Po około półrocznej rehabilitacji było lepiej, ale wciąż przy przeciążeniach bolało. Napięcia w moim ciele pojawiły się z długotrwałego stresu. Tabletki antykoncepcyjne – rozwalały mi system nerwowy i hormonalny, plus dwie ciąże, gdzie, jak same wiecie, hormony mają party w naszym ciele porównywalne do najlepszych światowych festiwali muzycznych. Balanga pełną parą. Tylko nie u wszystkich kobiet to potem ustaje… Żyją w rozedrganiu i myślą, że to zmęczenie i rozdrażnienie z powodu niewyspania – wiadomo, że przy niemowlęciu się nie śpi.

Zaczęłam pisać ten post, kiedy byłam w nawrocie depresji. Tak dawno mi się to nie przydarzyło, że pomimo dużej świadomości tej choroby i swobodnego mówienia o niej, poczułam się bezradna. Myśląc o tym stanie, mogę porównać go do takiej sytuacji – wyobraź sobie, że stoisz na małym, kolorowym dywaniku. Stoisz pewnie, na obydwu nogach, czujesz ziemię pod stopami. Nagle ktoś podchodzi po cichu, skrada się i szybkim ruchem wyszarpuje Ci ten dywanik spod nóg. Przewracasz się i jesteś tak zaskoczony, że długo nie możesz dojść do tego, co tak naprawdę się wydarzyło i co się z Tobą teraz dzieje. Ja to tak czuję.

Mój ostatni nawrót choroby wyglądał mniej więcej tak.

Poniedziałek. Cześć, postanowiłam napisać Wam, jak się czuję, podzielić się z Wami tym, co dzieje się z moją głową i moim ciałem. Wstałam dziś rano, żeby zawieźć dzieci do szkoły. Wstałam jedynie dlatego, że chciałam je zawieźć i wrócić do domu, wejść pod kołdrę i pogrążyć się w pustce, którą teraz czuję. Mogłam nie wstać i zostawić dzieci w domu, ale to oznaczałoby, że musiałabym zapewnić im opiekę i jedzenie. Nie mam na to siły. Obmyśliłam plan, że lepiej będzie je zawieźć do szkoły i szybko wrócić do samej siebie. Nie mam siły więcej pisać. Co czuję? Sama nie wiem.

Wtorek. Zrobiłam to samo, co wczoraj. Pobudka z trudem, postawiłam stopy na ziemi i próbowałam dźwignąć ciało w górę. Nie czuję teraz kontaktu z ziemią, kiedy stoję, nie daje mi ona podparcia i poczucia bezpieczeństwa. Czuję, jakbym się lekko unosiła. Czuję pustkę w środku. Tylko że ona nie sprawia, że moje ciało jest lżejsze. Tak puste, że może unosić się ponad ziemią jak balonik wypełniony powietrzem, To najcięższa pustka, jaka istnieje.

Środa. Nie spałam w nocy. Dopadły mnie lęki. O co? Nie wiem. Po prostu czułam niepokój i odrętwienie. Nie był to atak paniki, nie bałam się niczego konkretnego. To było uczucie, które nie pozwalało mi zasnąć, ale nie generowało innych emocji. Pamiętam, jak kiedyś przeżywałam bezsenne noce. Bardzo się stresowałam tym, że rano będę niewyspana, że nie dam rady wstać i zawieźć dzieci do szkoły, że nic nie zrobię w ciągu dnia. Nakręcałam się do tego stopnia, że serce biło mi coraz szybciej, a łzy napływały do oczu. Teraz po prostu leżę i to, na czym się skupiam, to pozwolić sobie się nie bać. To pozwolić sobie być słabszą i nie myśleć, jakie będą tego konsekwencje. Bezsenne noce bez lęku są dużo bardziej do zniesienia.

Czwartek. Byłam na terapii i terapeutka poprosiła, żebym opisała stan, w jakim teraz jestem. Czuję jakbym nie miała środka ciała ani duszy. Jakby ktoś wyciął ze mnie fragment ciała od piersi przez brzuch mniej więcej do wysokości łona. Jakbym miała to narysować, to byłaby kobieta z czarnym prostokątem zamiast wszystkich najważniejszych narządów wewnętrznych, w tym serca.

Piątek. Tak sobie dziś myślę, co sprawia mi teraz najwięcej trudności. Chyba to, żeby funkcjonować. Funkcjonuję, bo mam dzieci, mam obowiązki, mam mężczyznę, ale tak naprawdę nie czuję nic oprócz smutku i braku energii. Boli mnie całe ciało, chciałabym poćwiczyć, bo to zawsze pomaga, ale na samą myśl o jakiejkolwiek aktywności fizycznej robi mi się niedobrze. To jest ponad moje siły, których w tej chwili mam mało. Jeśli mam jakieś spotkanie w ciągu dnia, to potem dochodzę do siebie aż do wieczora. Byłam dziś u mojej przyjaciółki w domu. Dała mi zupę, pogadałyśmy o wszystkim. Dawno się nie widziałyśmy, więc tematów było sporo. Czułam się dobrze. Bezpieczna i zaopiekowana. Kiedy od niej wyszłam i wsiadłam do samochodu, żeby odjechać, zaczęłam płakać. Poczułam, że to wszystko było jednak ponad moje siły. A tak bardzo chciałam normalności.

Sobota. Zaczynam dopuszczać myśl o wzięciu leków antydepresyjnych. Bardzo niechętnie. Brałam je kiedyś przez około trzy lata i bardzo mi wtedy pomogły. Ale teraz bardzo bym chciała poradzić sobie sama. Zaczynam tracić wiarę, że mi się uda. Spróbuję jeszcze parę dni. Teraz bardzo skupiam się na sobie. Daję sobie do tego prawo. Do myśleniu o sobie jako najważniejszym człowieku. Nie oczekuję pomocy od nikogo, bo nikt nie wie co może mi pomóc, nawet ja sama. Wyciszam się z kontaktów towarzyskich kiedy czuję, że to ponad moje siły, ale też proszę o spotkanie przyjaciółkę, kiedy czuję, że sprawi mi to przyjemność. Próbuję medytować, ale wciąż skupienie przychodzi z dużym trudem. Moj ukochany bardzo chciałby mi pomóc. Widzę to, jak się stara wywołać uśmiech na mojej twarzy, widzę jak się irytuje, kiedy mu się to nie udaje. To musi być dla niego bardzo trudne. Wiem to. Ja jednak niczego nie oczekuję poza tym, że będzie blisko i będę mogła go przytulić, kiedy będzie mi trudniej.

Niedziela. Fajny dzień. Dużo się uśmiechałam. Czułam się jak dawniej. Zatęskniłam bardzo do dawnej siebie. Skoro zatęskniłam to znaczy, że coś poczułam! Byłam na masażu i moja masażystka, dotykając mojego ciała powiedziała, że jest bardzo pospinane i zestresowane. Poczułam jej dotyk i ból mojego ciała. Po 90 minutach spięcia zaczęły puszczać. Głowa z ciałem się połączyła na jakiś czas, a ja leżałam tam i czułam! Myślałam o tym, z czym się mierzę i obmyślałam plan, jak sobie mogę pomóc. Dużo pozytywnych emocji. Dużo odwzajemnionej miłości dziś. To był dobry dzień .

Tych dni było więcej. Tego czasu nie da się zmierzyć, bo dopiero po jakimś czasie złego samopoczucia czujesz, że to to. A kiedy miną kolejne dni spędzone na walce by przeżyć do wieczora wtedy dopiero wiesz, że to to.

Epizod depresyjny – nauczyłam się tak to teraz nazywać. Epizod depresyjny to stan obniżenia nastroju, który trwa co najmniej przez okres od około dwóch tygodni do nawet dwóch lat. Jest jednym z zaburzeń związanych ze sferą emocjonalną. Objawy – stan obniżonego nastroju – obecny. Brak wiary w siebie – obecny. Poczucie winy – pojawia się, ale mam to już przerobione na terapii i wiem, jak się przed tym bronić. Niska samoocena – obecna. Tutaj mi się ciężko przebić, bo wszyscy mówią – no wiesz, przecież jesteś ładna, mądra, masz super pracę – no i co z tego, skoro ja tego nie potrafię poczuć? Anhedonia – niemożność cieszenia się – o, to to właśnie. Utrata apetytu – mogę nie jeść cały dzień, wcale nie myślę o jedzeniu i jem wtedy, kiedy naprawdę czuję, że muszę. Zaburzenia snu – posiadam. Epizod depresyjny. Mój trwa obecnie już trzeci tydzień, a pojawił się uwaga… w skutek zbyt wielu emocji – w tym bardzo pozytywnych. Ale również z powodów rozregulowania hormonalnego w moim organizmie. To wszystko jest bardzo połączone i ciężko to opisać w jednym poście, ale spróbuję…

Najprostszym sposobem było pójść do psychiatry, opowiedzieć jak się czuję, jakie leki przyjmowałam wcześniej i wyjść z receptą na nowe życie. Tak jak pisałam wyżej, tym razem postanowiłam szukać przyczyn, a nie skupiać się na skutkach. Zaczęłam odwiedzać lekarzy i sprawdzać, co dzieje się w moim ciele. Morfologia. Podstawa. A tam już pierwszy trop. Wysoki poziom prolaktyny, która powoduje spadek nastroju, drażliwość, stany depresyjne i wiele innych, ale na stanach depresyjnych poprzestańmy. Dostałam lek, na obniżenie prolaktyny, który niezbyt dobrze na mnie działał, ale skończyłam leczenie. Nie odstawiłam tych tabletek, bo wiedziałam, że powinny mi pomóc. Nie było to miłe, ale wytrzymałam i teraz jestem bardzo z tego powodu zadowolona. Poszłam też do ortopedy, który prześwietlił mnie rentgenem na wskroś i znalazł, co tam, na co naciska i co może ten nacisk powodować. Zaczęłam rehabilitację. Podczas tego nawrotu poświęciłam sobie dużo czasu. Nie udawałam, że nic mi nie jest. Nie uciekałam przed moją słabością. Starałam się ją akceptować i nie panikować. Doszłam do momentu, że wiem, że tylko ja sama mogę sobie pomóc poprzez słuchanie mojego organizmu i reagowanie na jego potrzeby. Sporo leżałam w łóżku i podczas tego leżenia pracowałam nad sobą, nad moją głową, żeby nie mieć wyrzutów sumienia, poczucia winy, że nic nie robię, tylko leżę. Wychodziło mi to raz lepiej, raz gorzej. Ale dawałam sobie szansę i nie robiłam nic na siłę. Wyciszałam się i wsłuchiwałam w siebie. Kiedy czułam smutek – płakałam. Ale przede wszystkim, mówiłam ludziom o tym, co mi się dzieje, jak się czuję, zaakceptowałam chorobę i to mi bardzo pomogło. Najgorsze, co może być, to poczucie, że jesteś w tym sam i nikt nie rozumie, przez co przechodzisz. Chodziłam też na terapię, żeby rozmawiać o tym, co czuję i oswajać ten stan. To również bardzo pomaga, uspokaja. Starałam się prosić o pomoc w domu. To bardzo trudne, na zewnątrz naprawdę nie widać tego, co masz w środku i zawsze masz poczucie, że inni pomyślą, że ściemniasz, bo Ci się nie chce czegoś tam zrobić. Uwierzcie mi, że o niczym tak nie marzyłam wtedy jak o tym, żeby mi się chciało cokolwiek…

Nie wiem co tu jeszcze napisać. Jakoś sprawia mi trudność wracanie do tamtych dni, bo na poziomie emocji, kiedy sobie przypominam, jak się wtedy czułam, to jest mi przykro i chce mi się płakać. Szkoda mi tej dziewczyny, którą mam jeszcze przed oczami, ale już nie czuję tego, co ona czuła. Nie czuję, ale pamiętam. Piszę to dla Was, bo wiem, że te posty Wam pomagają, że czerpiecie z nich wiedzę i inspirację do zmiany. Chcę, żebyście wiedzieli, że z tej choroby można wyjść. Oczywiście piszę tylko o sobie i o moim przypadku, wiem, że nasilenie depresji bywa różne i to jak przechodzisz tę chorobę zależy od ogromnej ilości czynników. Dlatego nie chcę się stawiać w roli eksperta, a jedynie podzielić się moją historią, która jest jedyna w swoim rodzaju bo moja, ale może być podobna do Waszych.

Piszecie do mnie wiadomości typu – poddałam się, poszłam po leki, tym razem przegrałam. Hej, dlaczego tak to postrzegacie? Też brałam leki, bardzo mi one pomogły i nie sądzę, żebym wtedy dała radę bez nich. Potem, kiedy byłam już silniejsza, wyciszona, wzmocniona i coraz bardziej świadoma siebie dzięki terapii, zaczęłam je odstawiać w porozumieniu z lekarzem, powoli, dając sobie czas. Kiedyś tak dobrze się czułam, że odstawiłam leki z dnia na dzień, sama o tym decydując. Nie polecam. Spada się wtedy z wysoka i trzeba znów, cierpliwie i z pokorą, wdrapywać się na szczyt… Nie opłaca się.

Kończę na razie, bo więcej już nie chcę. Wrócę tu jeszcze pewnie z tym tematem. Ale znów za jakiś czas. Przekaz miał być taki, żeby zawsze poszukać przyczyn w swoim organizmie, połączyć kropki i leczyć przyczyny, a nie skutki. Przytulam wszystkich, którzy są teraz w cieniu i wysyłam Wam dużo energii i wiary w to, że kiedyś uśmiechniecie się na widok świecącego słońca i swojego odbicia w lustrze tak jak ja teraz. Jestem w bardzo dobrym momencie. Spokoju, świadomości i ogromnej chęci do życia. Tak kocham teraz żyć, że moim zmartwieniem jest to, że to życie kiedyś się skończy. Jest tak dobrze, że chciałabym, żeby trwało na wieki. Ale życie lubi skręcać z wytyczonej ścieżki i zatrzymywać się co jakiś czas. Ważne, żeby wyciągać wnioski i odrabiać lekcje, który ten życiowy nauczyciel nam zadaje.

Na koniec chciałam jeszcze napisać coś o zdjęciu, które dołączyłam do tego postu. Zrobiłam je sobie w dzień, kiedy leżałam w poczuciu ogromnej bezsilności i beznadziei w łóżku. Wtedy czułam, że jest najgorzej, że nie zrobię już nigdy nic. Zrobiłam je, bo pomyślałam – a może kiedyś o tym napiszę… No i napisałam, ale kiedy teraz na nie patrzę, widzę po prostu siebie. Wtedy widziałam moje cierpienie i niemoc. Niesamowite. Świadczy to o tym, że depresję możesz poczuć bardzo mocno, całym sobą, ale nie możesz jej zobaczyć. 

Do zobaczenia, trzymajcie się ciepło i spokojnie.